Na pewno wiecie, że dzieci uwielbiają naklejki otrzymane podczas porannych roratnich nabożeństw. Każdy może zdobyć takie wyklejanki, ale jest pewien warunek. Trzeba wstać wcześnie rano, zabrać ze sobą piękny lampion i pójść do kościółka. Tak robił Piotrek z I klasy. Pewnego dnia obudził się jak zwykle wczesnym rankiem. Był to bardzo niemiły dzień- padał deszcz przy "zerowej" temperaturze. Popatrzył przez okno i co zobaczył? Błyszczącą się jezdnię.
- Chyba dzisiaj nie pójdę. Jest za zimno i za ślisko- pomyślał.
Wskoczył pod ciepłą kołdrę i powiedział do mamy:
- Brak jednej wyklejanki, to jeszcze nie tragedia. Innym brakuje więcej.
Mama Piotrka nic nie powiedziała do chłopca, ponieważ do tej pory to on sam decydował o uczęszczaniu na roraty. Nigdy nie musiała go specjalnie namawiać, aby poszedł, bo pamiętał o tym i wstawał chętnie. Piotrek nastawił budzik na 7:00 i zamknął oczy. Sen jednak nie przychodził.Słyszał, jak wiatr miota deszczem po szybach. Był zadowolony ze swojej decyzji. Inni teraz ślizgają się po schodach, po asfalcie, a on sobie leży pod ciepłą kołderką. Jutro pójdę. Dziś mam urlop od rorat- pomyślał. W pewnej chwili usłyszał jakiś szelest. Zdziwił się, ponieważ mama już chwilę temu wyszła do pracy. Tata był za granicą. Pozostawał więc sam w domu. Cóż to może być. Nagle zobaczył, że ciemny pokój rozbłysnął kolorowymi światełkami na suficie. Podniósł nerwowo głowę z poduszki.
- Co to ma znaczyć? - zapytał głośno samego siebie.
Nagle w szybie zobaczył odbicie własnego biurka. Na nim stał adwentowy lampion i...świecił.
-Przecież go nie zapalałem!- krzyknął nerwowo.
Nie zdążył nawet wstać, aby wyłączyć światełko w lampionie, gdy usłyszał szept.
- Piotrusiu! Czekam na Ciebie, a ty po mnie nie wychodzisz! Dlaczego?
- Kim jesteś i o co ci chodzi? - zapytał chłopiec.
- A jak myślisz? Do kogo dziś nie przyszedłeś z rana?
- No chyba nie jesteś Panem Jezusem? Przecież jeszcze się nie urodziłeś!- powiedział nerwowo Piotrek.
- Zawsze po mnie wychodziłeś ze swoim lampionem, a dzisiaj jest mi bardzo ciemno- powiedział tajemniczy głos- Zdziwiłem się, bo zawsze byłeś na czas. Przyszedłem zapytać, czy jesteś chory?
Piotruś poruszył się nerwowo na swoim łóżku. Nie chciał kłamać, dlatego wolał nie odpowiadać wcale. Tymczasem tajemniczy głos dalej mówił.
- Przyszli twoi koledzy, jest twoja babcia i dziadzio, ale moja droga jest za słabo oświetlona, bo brakuje twojego światełka.
Piotrek nie mógł już więcej milczeć. Powiedział głośno.
- Tak, masz rację, nie poszedłem, bo było ślisko i deszcz tak dudnił o szyby. Przepraszam cię bardzo.
Chłopak nie wypowiedział imienia Jezus, ale czuł, że rozmawiał z Dzieciątkiem, które dopominało się o to, aby przychodził każdego ranka ze swym lampionem do kościoła na roraty.
- Nie wiem, jak mam cię przepraszać. Tak, to moja wina. Wybrałem wygodne łóżko, bo nie chciało mi się wstać- ze skruchą szepnął chłopiec.
Nagle światełko zamigotało i...zgasło. To budzik głośno zadzwonił, bo nadeszła pora wstawania do szkoły. Piotrek otworzył oczy i popatrzył na swój lampion. Nie świecił. Tajemniczy głos zamilkł. Po chwili pomyślał, że miał dziwny sen o swoim lampionie. No tak! To były po prostu wyrzuty sumienia. Następnego ranka maszerował radośnie wczesnym rankiem ze swym lampionem do kościoła. Już wiedział, że będzie mu brakowało wyłącznie jednej wyklejanki.
Słońce powoli zachodziło za skałę, u podnóża której słychać było szum rzeki Jasiołki. Gospodarze po całym dniu pracy zamykali swoje domostwa, stajnie i obory. Noc powoli rozkładała swoje skrzydła nad całą Wrocanką. Wieczór nadchodził cichy i spokojny. Jedynie w zaroślach nadrzecznych coś niepokojąco się tłukło. Wydawało się, że to jakieś potworne ptaszysko zaplątało się w liście nadrzecznych krzewów i łopocząc niespokojnie skrzydłami, próbowało uwolnić się z pułapki. Byłoby to jednak zbyt proste, żeby gwałtowne szamotania przypisać ptactwu. Okazało się, że to był dopiero początek tajemniczej historii…
Najstarsi mieszkańcy znają historię dawnego kościółka, co mógł być pobudowany nawet w XV wieku. Pewnej nocy zakradli się do niego zbóje i wszystko zrabowali. Księdza Sokołowicza zaś okrutnie męczyli, nawet przypalając mu boki świecą. Mieszkańcy bali się więc wszystkiego, co zagrażało ich domostwom oraz maleńkiej świątyni. Mieli przeto swój sposób na rozgłaszanie we wsi, że złe do ich dobytku się zbliża i gdy dwa dzwony na starej dzwonnicy głośno "wołały", to każdy kto żyw był we wsi i w dobrym zdrowiu przebywał, ratował swój dobytek i bronił świątyni. Bywało, że ginęli ludzie w tajemniczych okolicznościach, ale nikt nie wie czyją to było zasługą. Wrocenianie chcieli mieć po swojej stronie wszystkich świętych, do których modlili się po całym dniu pracy:
- Święci Michale i Piotrze miejcie nas w opiece!
- Święta Anno i Katarzyno- chrońcie nas przed trudami pracy!
- Święta Rito i święta Rozalio- obrońcie nas przed niebezpieczeństwami!
Dbali wrocenianie o swój maleńki kościółek na skale, który niszczał w zaroślach po wielu wojnach ogołocony, ale bogobojny lud wroceński szedł każdą niedzielę i w święta do swej maleńkiej świątyni, żeby pokłonić się Matce Najświętszej i posłuchać, co im stary kaznodzieja- ksiądz Boczarski powie na cały tydzień pracy. Niełatwo było zmieścić się w kościółku, bo na niedzielną mszę szli tam i niźnianie, i wędrowali  mieszkańcy Szczepańcowej. Dzwon przykościelny wzywał każdego na modlitwy i śpiewy. A czasy były niespokojne po wielu wojnach, jakie przez Rzeczpospolitą się przetoczyły z różnych stron świata. Niektórzy nawet opowiadali, o niejednym z wojaków, co ze Szwedem dzielnie swego ducha oddawał w boju, żeby ocalić swą rodzinę przed krwawą rzezią. Sołtys wroceński Wojciech nieraz powtarzał, że wojna niejednemu zabrała kochaną żonę i wszystkie dzieci, które w pożodze wojennej spłonęły. Bali się wszyscy niżnianie, wrocenianie i mieszkańcy Szczepańcowej, gdy w stronę kościółka zmierzali czy na swej drodze nie spotkają zbrojnych, co po sobie tylko pogorzelisko ostawiają. Ksiądz Boczarski uspokajał ich z ambony:
- Nie bójcie się nikogo! Wszyscy święci nas chronią. Módlmy się do nich!
W pewien przedświąteczny dzień zimowy zgromadzili się wszyscy na pasterce po wieczerzy wigilijnej. Zima była sroga. Gościniec w stronę Krosna przysypany był całkowicie śniegiem, a zaspy dostawały dachów domów. Mróz siarczysty był tak wielki, że w kościele była ciżba ogromna. Ludziska odziani w kożuchy śpiewali swoje „Bóg się rodzi” i raz po raz chuchali w zmarznięte ręce. Stary ksiądz Boczarski, patrząc na dzieci zgromadzone przed ołtarzem i wszystkich parafian, co i poza świątynią zajmowali kupę miejsca, rzekł głośno:
-Trzeba nam nową świątynię pobudować, bo ta i ciasna i mocno zniszczona jest. Wspólnymi siłami Bóg da, że uda się kościółek większy postawić, żeby wszyscy ze Szczepańcowej, Wrocanki, a nawet Niżnej Łąki mogli swobodnie się w nim pomieścić.
Patrzyli smutno ludziska na swojego pasterza, kiwali głowami, że rację ma, ale nie wiedzieli skąd niby na budowę mają pieniądze wziąć, skoro żyją tylko z tego, co na ich ziemi się urodzi.
- A nie wiecie Wojciechu, jak to nasz pasterz widzi budowę nowej świątyni, kiedy to nasz naród pracowity, ale ubogi jest- zapytali swego sołtysa wrocenianie, kiedy to po pasterce ruszyli kupą do swych domów.
- Trza się modlić do świętych naszych, jak powiadali nasz kochany ksiądz Boczarski. Może od Boga przyjdzie pomoc i uda się nam nową świątynię na miejscu starej pobudować- rzekł sołtys.
- A czego to ma świątynia na wroceńskiej ziemi powstać, a nie na szczepanieckiej?! Przecie latami do waszej wioski chodzim i pora przyszła, żeby to u nas kościółek został pobudowany!- krzyknął głośno Stach- sołtys ze Szczepańcowej.

I tak zaczęli się przekomarzać między sobą, gdzie kościółek ma stanąć czy we Wrocance, czy też w Szczepańcowej. Rozeszli się w niezgodzie, choć do zimowego poranka świątecznego nie pozostało już wiele godzin.  
Sołtys Wojciech z Wrocanki i Stach ze Szczepańcowej postanowili, żeby pomysł księdza Boczarskiego się spełnił i kościół nowy się pojawił. Najpierw próbowali grosza trochę zdobyć po ludziach, ale szczęściem było, że pan Teofil, co Wrocankę kupić miał niebawem i dwór pobudować we wsi zapragnął, łaską wielką ich obdarzył i groszem ich wspomógł. Postanowili zatem drzewa na budowę nowej świątyni zakupić. Udali się z kupą chłopstwa ze wsi do pańskiego lasu i tam drzewa zakupili.
- Trzeba nam wozami przewieźć kloce do wsi naszej- Wojciech powiada.
- No kochany, ale drzewo powieziemy do Szczepańcowej, bo tak jak powiadałem swego czasu tym razem w Szczepańcowej kościół powstanie- rzekł sołtys Stach.
Długo chłopi nie mogli dojść do porozumienia, ale że Wojciech był bardziej zgodny, uradzili, że konie powiozą drewniane kloce do Szczepańcowej. Tak też się stało. Pod wieczór wszystko drzewo na nową świątynię zwalono pod gospodą sołtysową na szczepanieckiej ziemi. Zmęczeni robotą chłopi udali się na zasłużony wypoczynek, radzi że marzenie księdza Boczarskiego się niebawem wypełni.
Nastała noc ciemna i wszystkie domy we wsi szczepanieckiej i wroceńskiej utulone do snu spokojnie w noc się zagłębiły. W pewnej chwili przy świetle księżyca z nadrzecznych  zarośli wydostała się tajemnicza postać. Nie był ci to jednak żaden potwór. Nie był ci to żaden wojak dawny. Były to w białych szatach dziwne postacie z anielskimi skrzydłami i blaskiem niczym księżyc nad głowami. To te skrzydła robiły w zaroślach takiego zamieszania. Ktokolwiek by o północy wstał, to widziałby, jak jeden za drugim świetliste anioły wychodziły z nadrzecznych szuwarów Jasiołki i zmierzały w kierunku Szczepańcowej. Tylko jakieś szepty wydobywały się z ust tych świętości:
- Szybciej, szybciej bierzmy drzewo ze szczepanieckiej ziemi i przenośmy pod skałę wroceńską!
- Na budowę nowej świątyni, co to nam będzie poświęcona. Zasłużyli wrocenianie na nowy kościółek, bo modlitwy wieczorne do nas wznosili.
Tak powiadały do siebie półgłosem tajemnicze postacie, a trzeba wam wiedzieć, że byli to różni święci, jakich niebo ukrywa przed ludźmi. Przez noc przenieśli oni wszystkie klocki na wroceńską ziemię, aby na skale powstał nowy kościółek nazwany Wszystkich Świętych. Przy świetle miesiąca święci niebiańscy uwijali się, żeby nazajutrz mieszkańcom Szczepańcowej otworzyły się oczy na pusty plac koło sołtysowej gospody.
Kiedy następnego dnia słońce stało już wysoko na niebie, wrocanianie ujrzeli dziwne zjawisko, bo na skale przy Jasiołce wszystko drewno było na świątynię złożone. Przecierali ludzie ze zdumienia oczy, nie wiedząc, co się stało. Czy to cud się we wsi wydarzył i Boska ręka w tym miała udział? Myśleli, że to jacyś ludziska ze złości potajemnie nocą przewozili drzewo ze Szczepańcowej na wroceńską ziemię. Rozpytywali po wsi, ale nikt nic nie widział, jeno ksiądz Boczarski uśmiechał się i ręce do góry wznosił, bo powiadał, że to znak od samego Boga.
Zabrali się przeto ostro wrocenianie do pracy, bo świątynię swą chcieli szybko zbudować, a modlitwy do różnych świętych z ust im nie schodziły. Przed dniem zadusznych w listopadzie nowy kościółek na Bożą chwałę cieszył już swoim widokiem, a ksiądz Boczarski z dumą przechadzał się ze święconą wodą i kropił ściany tajemniczego drewna, co przed rokiem „nóg dostało” i ze Szczepańcowej do Wrocanki uciekło. A że pomoc była od wszystkich świętych, toteż do dnia dzisiejszego Wrocanką chlubi się ze swej parafii pod wezwaniem Wszystkich Świętych, a Święci Pańscy z nieba spoglądają do dziś na wroceńską ziemię i błogosławią wszystkim mieszkańcom. Natomiast łaskawy pan Teofil, co wspomógł wroceńskich chłopów, też miał swoją łaskę i piękny dwór we wsi pobudował. 

źródło obrazu
Były to czasy, gdy nad Jasiołką i Lubatówką rosła prastara puszcza. Nowe osady, które dziś zdają się być „od zawsze”, dopiero się budowały, bo dotąd był to kraj przygraniczny, trochę taki niczyj. W Królestwie Polskim wówczas panowała Jadwiga, piękna królowa, która pochodziła z rodu Andegawenów, węgierskiego domu królewskiego. Ale w jej żyłach płynęła też polska, piastowska krew, bo babką jej była Elżbieta Łokietkówna, siostra sławnej pamięci wielkiego króla Kazimierza, co zastał Polskę drewnianą, ale zostawił już murowaną.
Na tronie polskim Jadwiga zasiadła jako kilkuletnia dziewczynka. Kochała swój lud i otaczała go nieustanną modlitwą. Wszyscy, co ją raz ujrzeli, nie mogli oczu od niej oderwać, bo tak przecudnej urody była. Podróżując po całej Polsce, doglądała królowa, czy ktoś nie cierpi głodu albo choroby i czy wszyscy modlą się nabożnie, bo sama często
rozprawiała z Bogiem o frasunkach swych poddanych. Klękając przed swym ulubionym krucyfiksem, który wszyscy zwali „czarnym” od koloru drewna, wypraszała dla polskiego narodu łaski.
- Panie mój, ochroń lud tego kraju przed wojnami, pożogami i głodem!

Pewnego pięknego dnia postanowiła ruszyć z Węgier, swego rodzinnego kraju, gdzie odwiedzała matkę Elżbietę zwaną Bośniaczką, w powrotną drogę do swej wawelskiej siedziby. W nocy przyśniło jej się bowiem, że w odległym zakątku kraju żyją ludzie, co odwiedzić ich natychmiast trzeba i w miłości do Boga i kraju zbudować. Nie wiedziała jeszcze, co ją w tamte strony pchało, ale w proroctwa nocy wierzyła. Zawołała więc na służbę:
- Siodłajcie konie i szykujcie powóz do drogi! Ale chyżo!
- Pani, ale przecie dopiero wróciłaś z dalekiej drogi, jeszcze nie wypoczęłaś, królowo! – odezwał się jeden z dworzan.
- Potrzeba mnie jakaś wzywa! Nie czas na wypoczynek teraz!
Usłuchała służba rozkazu swej pani i natychmiast przygotowano zaprzęgi do dalekiej drogi. Tymczasem Jadwiga na mszę świętą do kaplicy zamkowej się udała i tam w żarliwej modlitwie o spokojną drogę prosiła. Wiedziała bowiem, że daleka i niebezpieczna droga ją czeka. Miała bowiem jechać przez Ruś Czerwoną, kraj o który spierali się Rusini, Polacy i Węgrzy. Miast i wsi tu nadal mało było, choć król Kazimierz przed laty wiele osad tu założył „na surowym korzeniu”, każąc karczować nieprzebyte lasy.

Zostawmy na chwilę królową, w modlitwie zatopioną, a przenieśmy się do spokojnej wioski, zwanej Głownienką czy też Głowienką. Lud głowieński gospodarny był niezmiernie i o dobroci swej królowej wiele słyszał, bo jej sława głośna była w całym królestwie. Ale nikomu przecież się wtedy nie śniło, że niebawem zobaczy młodą Andegawenówę.
Już w dawnych czasach rzeczka płynąca przez wieś, wijąca się niczym wstęga wśród domów, ukochana była przez tutejszy lud, niczym najlepsza matka. Bo woda tak czysta w niej płynęła, że ryby i raki z radością tam zamieszkiwały. A i dzięki młynowi, co swe koło obracał w jej nurcie, łatwiej było we wsi o mąkę. Wieś rozsiadła się w rzecznej dolinie, ale od północy okalały ją wzgórza, zwane przez miejscowych Skałą. Za Skałą był już wieś Suchodół.
Pod Skałą zaś stała wśród innych, choć bliżej drogi, chata gospodarzy Franciszka i Anieli, co mieszkali tam z dziećmi - Walkiem i Zośką. Mówiono o nich, że to „Kowalowe dzieci”, bo ojciec ich kuźnię miał niewielką i konie wszystkim podkuwał. Z tej to krwawizny cała rodzina żyła i wiodło im się nie najgorzej, bo każdy przecie pomocy kowala potrzebował.
Walek i Zośka nad rzeką całe dnie marnowali, ku utrapieniu zapracowanych rodziców. Paść bydło trza było, w polu zboże zebrać, izbę w chałupie ogarnąć, w kuźni ojcu pomóc, a tymczasem dzieci nad wodą po całych dniach by tylko siedziały! Czasami czekała na nich w izbie matka Aniela z rózgą i jak tylko ich po zachodzie słońca zdybała, to skórę przetrzepała. Ale nigdy za mocno, bo to kochane dzieci były.

Dzień, który miał być pamiętnym dla całej Głowienki, zapowiadał się
 bynajmniej  zwyczajnie. Z samego rana Walek i Zośka wyjrzeli przez okno. Widząc, że słońce już wysoko, odziali się szybko, cichcem obok ojcowej kuźni się przekradli i pomknęli nad brzeg rzeki, co mieniła się już różnymi kolorami. Nie pomogły wołania matuli, co wygrażała im, że po zachodzie już nie ona, a sam ojciec im skórę wygarbuje. Dzieci wiedziały, że ojciec ma „cięższą” od matki rękę, bo „robił” młotami w kuźni. Ale groźbą matki uradziły frasować się  później.
Walek i Zośka uradowani usiedli na brzegu, nogi zamoczyli w wodzie i taką zaczęli rozmowę.
- Waluś, ja bym chciała kiedy świat zobaczyć, za Krosno pójść, albo i dalej do Krakowa. Nie wiesz ty, jak nasza królowa Jadwiga wygląda? Może ona by mnie w opiekę wzięła?
- A wiem, bo dziaduś mi powiadali, że jak w Krakowie byli, to widzieli naszą panią, że piękna ona jest niczym anioł. A do czegoś ty jej potrzebna? 
- Waluś, ale na pewno tak dziaduś powiadali, czy znów zmyślasz? – przerwała mu nieco rozeźlona dziewczynka.
- Jak tu leżę żyw w tych ziołach pachnących, że to prawda – zarzekał się Waluś.
- Dziaduś powiadali też, że nasza królowa do modlitwy cały lud nawołuje i świątynie każe budować - rzekł chłopak.
I tu Walek zadumał się, bo przypomniało mu się, że porannej modlitwy znowu nie zmówił, tylko znak krzyża zrobił. Zasmuciła się jego buzia, bo wydawało mu się, że nie tylko Boga obraził, ale i królowej, swojej pani, nie posłuchał. Nie troskał się jednak długo, bo pomyślał, że jutro święty dzień, to pewnikiem straty nadrobi. Matuś zabierze jego i Zośkę do krośnieńskiej fary na modlitwy. Daleko trza pójść, ale już na samą myśl o tej wyprawie radowało się jego serce, bo ojciec nowe buty mu sprawił. I przed mszą świętą je wypróbuje!

Tymczasem na Skale słychać było jakieś krzyki. Dziwowały się dzieci, że dźwięk miarowo trudzącego się młota z ojcowskiej kuźni pierwej zagłuszony został przez rychłą wrzawę, a potem całkowicie ustał.
- Zośka, pójdźmy obaczyć na Skałę, cóż to za hałasy! – zadecydował Walek i w tej chwili puścił się pędem na wzgórze, a Zośka za nim z ciekawości.
Przedrzeć się przez krzaki, co porastały zbocze, wcale nie było łatwo. Trochę podrapani przez ostrężyny, strudzeni, kierowali się ku szczytowi. Gdy byli już prawie na Skale, zobaczyli ludzi strojnie odzianych i koni tak wiele, że ich tatuńcio przez miesiąc by ich nie podkuł. Milczkiem zbliżyli się do tej niezwykłej grupy i ukryli się za jednym z drzew. Pewnikiem czegoś takiego w Głowience nigdy nie widzieli, więc i śmiałości ku nieznajomym nie mieli. Ale wszystkiemu bacznie się przyglądali. Wśród rycerzy siedziała niezwykłej urody pani. Co chwilę wydawała jakieś polecenia, a ci wypełniali jej rozkazy. Blisko ucha królowej był też młody zakonnik w mizernym habicie, którego wszyscy wołali bratem Jakubem.
Nie umknęło jej uwagi, że zza drzewa spoglądają czujnie na nią jakieś dwie pary oczu.
- A podejdźcież tu do mnie – rzekła pani stanowczym, ale i zarazem przyjemnym głosem.
Walek i Zośka zbliżyli się nieśmiało.
- A padnijcie przed naszą najmiłościwszą królową Jadwigą i ucałujcie jej suknię! – krzyknął gromko do nich któryś z rycerzy, gdy ci nie wiedzieli, co zrobić.
Dzieci nie śmiały podnieść oczu na piękną niewiastę, bo widziało się im, że jakiś blask od niej bije.
- Powstańcie i zbliżcie się - ponagliła Jadwiga. - Cóż to za miejsce piękne? Jak je zwią?
- To Głowienka, najjaśniejsza pani – wydukała wreszcie Zośka.
- Piękne to wzgórze, piękne z niego widoki. Tu, w tym miejscu świątynię trzeba wznieść na chwałę Pana Najwyższego, bo nigdzie nie widzę w okolicy wieży kościelnej. A ludzie powinni mieć blisko do swego Boga. Posadźcie w tym miejscu drzewo, może dąb, bo to drzewo twarde i dumne. Niech swym cieniem, jak już większym będzie, otacza przyszłą budowlę, a i od piorunów strzeże, co diabeł mógłby na ten Boski przybytek zesłać. Życzeniem moim jest, aby to było pięknym początkiem świątyni dla tego ludu, co tu zamieszkuje – powiedziała pani do swych ludzi.
            Brat Jakub z uznaniem słuchał słów królowej. Były mu one miłe, bo wiele lat poświęcił, aby lud Rusi do Boga prowadzić.
Po chwili Walek i Zośka zobaczyli na własne oczy, że w miejscu, gdzie siedziała królowa, posadzono dęba, który przy świątyni, wedle królewskiej woli, miał rosnąć.
- A nie wiecie, czy gdzieś tu nie ma tu jakiego dobrego kowala? Koń nam okulał i musimy czym prędzej go podkuć – zapytał jeden z rycerzy Walka i Zośkę.
- Nasz tatuńcio jest kowalem - krzyknęły ochoczo dzieci.
- Prowadźcież zatem do wsi! –rozkazała królowa, co przysłuchiwała się tej rozmowie.
Dwa razy nie trza było ich prosić. Walek z Zośką rychło pobiegli przodem, krzycząc do wszystkich, których mijali:
- Nasza królowa jedzie! Nasza pani Jadwiga najmiłościwsza! Do naszego tatuńcia jedzie! Z drogi!
Nie wiedział lud prosty i ubogi, jak ma się kłaniać orszakowi królowej, bo coraz więcej mieszkańców zaczęło się gromadzić pod Skałą. Każdy rzucał pracę i szedł w stronę kuźni, bo niezwykły to był dzień, żeby do wioski zawitała sama królowa z wawelskiego grodu.
Gdy doszli wszyscy do kuźni, wyszedł stary Franciszek. Padł na twarz przed królową i długo nie śmiał się podnieść, póki go nie podnieśli inni. Wielkim to było zaszczytem podkuwać konia do orszaku samej królowej. Po skończonej pracy rzekła królowa do wszystkich zgromadzonych:
- Wielkie dzięki składam wam za waszą ciężką pracę, tu na rubieży mego kraju. Ale żeby ona dawała Bogu miłe owoce, musicie postawić świątynię na wzgórzu na chwałę naszego Pana Najwyższego i codziennie modlić się, aby otaczał was nieustającymi łaskami. Posadziłam dęba w miejscu, gdzie świątynia stanąć powinna. Jeśli tego nie uczynicie, spotka was kara Boża i zawsze będziecie pieszo wędrować daleko na modlitwy i żaden kapłan nie urodzi się na waszej ziemi.
            W tym momencie brat Jakub, widząc, że pozwieszali głowy gospodarze głowieńscy na te słowa, wziął ich w obronę, mówiąc:
- Królowo, Bóg nikogo od siebie na tak długo by nie oddalał! Mnie się widzi, że jego miłujące spojrzenie szybciej by z łaską na ten lud spłynęło, bo Bóg nie trwałby przecież przez całą wieczność w niezadowoleniu! A i ja się pomodlę o łaski dla nich.
            Trochę z przestrachu poddani szybko przytaknęli pomysłowi królowej Jadwigi. Ślub został przyjęty. Królowa zaś w przekonaniu wykonania Bożej misji, opuściła te okolice.
            Głowieńczanie wiedzieli, że tak szybko nie uda im się wypełnić polecenia królowej. Bo choć był to lud pracowity, to budowa kościoła była sporym wyzwaniem. Do tego nawykł już do swoich modlitw poza wioską. We wsi nie było też możnego rycerza, co mógłby kościół pobudować, bo wieś należała do miasta Krosna. A przecież wszyscy wiedzą, że rajcy krośnieńscy z hojności nie słyną i niechętnie dukaty na takie potrzeby obracają. I jakoś tak ta sprawa się rozeszła, choć pamięć o życzeniu królowej i zapowiedzi kary żywa była przez lata. Bo były to przecież słowa nie tylko królowej, ale i świętej.

Przez wieki dąb świętej Jadwigi rósł pięknie, rozłożyście. Wokół niego często gromadzili się ludzie, nawet w czasach nam już współczesnych. Aż pewnego razu trafił weń piorun, a może ktoś nieżyczliwy go podpalił. Tego już nikt dziś nie dojdzie. Ale obok rośnie jego następca, co z królewskiego żołędzia wyrósł.
Zdawało się, że przepowiednia Jadwigi na stałe nad Głowienką zapadła. Kapłanów tutejsza ziemia nie wydawała, ale nikt się temu nie dziwił. Bo przecież lata i wieki mijały, a ślubu swego głowieńczanie nie wypełnili. Kościoła we wsi jak nie było, tak nie było. I wszyscy chodzili na piechotę do krośnieńskiej fary.
Aż wreszcie coś się zmieniło, choć nie było to od razu dla wszystkich widoczne. Młodzi ludzie nagle zapragnęli poświęcić swe życie Bogu. Może nad Głowienką ulitował się sam święty Franciszek, założyciel zakonu, któremu poświęcili się ci młodzieńcy? Nie jest też pewno przypadkiem, że to właśnie zakonnicy z tego akurat zakonu po latach osiedli w Głowience przy kościele, który po przeszło 600 latach wybudowano. Życzenie królowej stało się wreszcie rzeczywistością! Nie jest pewno przypadkiem, że ze ściany tej świątyni na głowieńskich parafian spogląda też brat Jakub, co swego czasu był w Głowience i nieco złagodził przepowiednię królowej. Tylko nie stoi już w swoim skromnym habicie, jak wtedy stał na Skale, bo malarz namalował go w pięknym stroju z infułą na głowie i pastorałem w ręce. Bowiem królowa Jadwiga wystarała mu się o arcybiskupstwo lwowskie. Dziś nazywamy go błogosławionym Jakubem Strepą.

Tak wszystko się zamyka – nawet dla tych, co znaków nie chcą widzieć – w zgrabną całość. Widać, że święta królowa Jadwiga Andegaweńska błogosławi teraz głowieńskiemu ludowi, co jej kapliczkę nad rzeczką w tym roku ofiarował. A dowodem na to niech będzie fakt, że tuż obok kapliczki na kamieniu odnaleziono „stópkę królowej”.  Wiemy bowiem, że w wielu miejscach, gdzie królowa była, stopa jej na pamiątkę odciskała się w kamieniu. Wszyscy możemy dziś jedną z takich „stópek” obejrzeć choćby w krakowskim kościele ojców karmelitów „na Piasku”. Tam wmurowana została w narożnik świątyni.
Ale po co jechać aż do Krakowa? Może chyba po to, by pokłonić się prochom świętej królowej Jadwigi  w katedrze wawelskiej, albo jej ukochanemu „czarnemu” krucyfiksowi, który również w katedrze wisi. Bo jeśli ktoś chciałby zobaczyć „stópkę”, to zapraszamy do Głowienki pod kapliczkę, co na brzegu Lubatówki stanęła. Obok jest kamień, co przechował odbicie królewskiej stopy obleczonej w ciżemkę, choć minęło 600 lat.


Małgorzata Baranowa z Wrocanki

Marek Klara- wójt Gminy Miejsce Piastowe
Dawno, dawno temu, w pięknym królestwie, na odległej Sycylii, w krainie zwanej. Palermo, żyła sobie w ogromnym zamku bogata rodzina książęca Sinibaldich. Byli oni niezmiernie szczęśliwi, ponieważ pewnego dnia urodziła się im piękna złotowłosa dziewczynka. Księżna nie wiedziała, jak ją nazwać. Długo myślał cały książęcy dwór nad imieniem  dla  dziecka. Tymczasem dziewczynka każdego dnia stawała się coraz piękniejsza. Wszyscy się dziwili, bo nad jej kołyską unosił się niebiański zapach, który przypominał woń kwiatów. Niektórzy powiadali, że to zapach róż, ale księżna i służba mówili, że czują unoszący się wokół kołyski zapach  lilii. Pewnej nocy w sypialni niespodziewanie pojawił się anioł, który popatrzył na dziewczynkę i cicho szepnął:
- Twoje imię będzie brzmiało Rozalia, ale niestety, nie będzie Ci dane cieszyć się szczęściem przy swoich kochanych rodzicach.   W   nocy   uciekniesz z zamku i zamieszkasz z dala od nich. Nigdy nie spotkasz już swej ukochanej matki i swego umiłowanego ojca. 
Księżna przez sen usłyszała szept, a kiedy dziecko zapłakało, podbiegła do kołyski, aby utulić dziewczynkę. Następnego dnia cały dwór zgromadził się wokół księżnej, aby zobaczyć jej malutką córeczkę i dowiedzieć się, jak będzie miała na imię. Gdy wszyscy stanęli w komnacie  książęcej,   podniosła   się z tronu pani zamku i powiedziała:
- Moje dziecko nazwiemy Rozalia, albowiem woń kwiatów, która unosi się nad jej kołyską to zmieszane zapachy pięknych róż oraz niezwykle pachnących lilii. 
Ucieszyli się wszyscy poddani zgromadzeni wokół małej księżniczki, klasnęli w dłonie, ponieważ książę Sinibaldi ogłosił bal na cześć Rozalijki, bo tak ją pieszczotliwie nazywał. Zabawa trwała do białego rana. Dwórki i dworzanie bawili się radośnie, a mała Rozalijka leżała w kołysce ze złożonymi rączkami i smutno kwiliła. Księżna z troską wpatrywała się w twarzyczkę dziecka i zastanawiała się czy w nocy miała niespokojny sen, czy też w jej sypialnej komnacie coś się dziwnego wydarzyło.

Minęło kilkanaście lat. Rozalia wyrosła na najpiękniejszą pannę w księstwie. Rodzice kochali ją ponad wszystko. Jednakże ich córka była bardzo tajemnicza. Niewiele rozmawiała, niechętnie wychodziła ze swej komnaty. Przebywała tylko w towarzystwie swej ukochanej niani, której powierzała wszystkie swoje tajemnice. Nigdy nie uczestniczyła w zabawach ani balach. Wolała wieczorami usiąść    i pomodlić się, albowiem Jezus był dla niej kimś najważniejszym. Wczesnym rankiem udawała się ze swoją zaprzyjaźnioną nianią do kościółka, aby przyjąć do swego serduszka Jego Święte Ciało. Była wtedy radosna, bo wiedziała, że Pan Jezus  bardzo ją  kocha.  Ślubowała  Mu, że do końca swego  życia  będzie przy Nim i nigdy go nie opuści. Pewnego dnia wczesnym rankiem do komnaty Rozalijki wszedł ojciec. Usiadł na kraju łóżka, pogłaskał ją po twarzy i rzekł:

-     Moje dziecko, nadeszła pora, aby poślubić księcia Wilhelma. Jesteś już dorosła, zatem nasze rody muszą się połączyć świętym węzłem małżeństwaRozalijka popatrzyła smutno na swego ojca i odpowiedziała:
-    Ojcze mój kochany, wszak mnie jest tak dobrze przy Was, nie chciałabym opuszczać tego domu. Nie myślę również o zamążpójściu, albowiem Panem moim jest sam Jezus.
Z oczu jej potoczyły się błyszczące łzy jak diamenty. Ojciec wstał cicho i wyszedł z komnaty, aby nie zasmucać więcej swej córki. Rozalijka   natomiast  zasłoniła twarz białymi jak alabaster dłońmi      i      głośno      zapłakała.  W tej samej chwili do komnaty weszła jej ukochana niania i zdziwiona zapytała:
-    Dziecko, dlaczego płaczesz? Wszak jesteś najpiękniejszą i najbogatszą panną w tym księstwie. Książę Wilhelm pokocha cię szczerze i   będziecie żyli długo i szczęśliwie.
-   Nianiu kochana, ale ja swe życie ofiarowałam Panu Jezusowi! Nie chcę wychodzić za mąż!
W pewnej chwili podniosła szybko głowę i zdecydowanie powiedziała:
 -  Tej   nocy  ucieknę z zamku i ukryję się wysoko  górach. 
Przestraszyła się poczciwa niania  tego, co powiedziała Rozalijka, ale obiecała jej, że razem z nią ucieknie nocą, aby chronić dalej    młodą   księżniczkę i opiekować się nią w trudach. Tej samej nocy księżna matka spała bardzo niespokojnie. Miała dziwny sen, że do zamku przybył anioł, który wydawał jej się znajomy. Kiedy jednak rankiem obudziła się, nic nie rozumiała z tego snu, dopóki dopóty książę nie zaprosił całego dworu do sali balowej, aby tam zakomunikować zaręczyny swej córki. W tym momencie potężny grzmot rozległ się nad zamkiem. Księżna przestraszyła się ogromnie, zwłaszcza, że miała przeczucia czegoś złego, co miało się niebawem wydarzyć. Tymczasem Rozalijka wraz ze swą nianią przemierzała góry, aby znaleźć miejsce na odpoczynek. Szły nocą wystraszone wyciem wilków, utrudzone drogą, głodne i spragnione, a światło księżyca towarzyszyło im w wędrówce. W końcu dotarły na wysoką górę. W zaroślach zauważyły wejście do groty, a z niej rozciągał się piękny widok na morze. Rozalia oczarowana widokiem rzekła do swej niani:
- Kochana, zatrzymajmy się tutaj. Zamieszkamy w tej grocie. Od dzisiaj stanie się ona naszym domem. Po czym upadła na kolana, wzniosła ręce do góry i oddała się modlitwie z wdzięczności do Boga. Niania w tym czasie próbowała nanieść gałęzi na posłanie do spania, aby Rozalijka w tych trudnych warunkach miała jak najwygodniej. 

Tymczasem w zamku, w sali balowej zgromadzeni dworzanie oczekiwali na wejście księżniczki. Najpierw pojawili się książę i księżna, a następnie przybył do zamku książę Wilhelm. Po chwili otworzyły się drzwi i weszły straże. Jeden z poddanych krzyknął:

- Panie, Twej córki oraz jej niani nie ma w zamku. Uciekły nocą i z pewnością są już daleko   w   górach. Przeszukaliśmy cały zamek! Padła zemdlona na te słowa księżna matka, ojciec Rozalijki zapłakał głośno i rozkazał wyruszyć na poszukiwanie kochanej córki. Smutek ogarnął cały dwór, ponieważ    brakowało    zamku pięknej dziewczyny, co w modlitwie znajdowała swoje szczęście. Natychmiast straże wyruszyły w góry na poszukiwanie Rozalii, ale ta dowiadując się o tym od przelatujących ptaków, zmieniała miejsce swego pobytu, aby nikt jej nie znalazł. Traciła jednak siły    w    tych  zmaganiach, ale była szczęśliwa, albowiem była blisko swego Jezusa. Niania bardzo martwiła się o zdrowie dziewczyny, bo ta z dnia na dzień słabła na zdrowiu, nienawykła do tak surowego życia. Jedynym pragnieniem księżniczki w tym pustelniczym życiu było przyjęcie do serca Ciała Pana Jezusa.

Minęło wiele lat. Na dworze zaprzestano już poszukiwań Rozalijki, albowiem uznano ją za mar- twą. Tymczasem księżniczka  żyjąc w grocie ze swą nianią, cieszyła się swą samotnością radując się, że mogła dochować przysięgi swemu  Panu.  Niania  jednak obserwując ją, widziała, że marnieje wątłe ciało dziewczyny, mimo że starała się jej zawsze zgromadzić leśnych owoców, ptasich jaj, korzonków roślin.
Pewnego dnia, gdy Rozalia leżała na swym posłaniu i marzyła o świętym Ciele Pana Jezusa i myślała, że tylko tego do szczęścia jej brakowało, w otworze groty ktoś stanął. Krzyknęły przestraszone obie kobiety, ale nieznajomy szybko rzekł:
- Nie lękajcie się, jestem zakonnik Cyryl. Miałem dziwny sen. Przyśnił mi się dzisiaj anioł, który nakazał mi się udać w to miejsce z Ciałem Pana Jezusa, albowiem czeka na nie księżniczka Rozalia. Tak też uczyniłem. Przychodzę zatem z Panem Jezusem do tej pięknej dziewczyny. Podszedł do posłania, na którym leżała księżniczka, pobłogosławił ją znakiem krzyża i z wielkim namaszczeniem podał jej do ust biały opłatek. Przyjęła Rozalijka upragnione Ciało Jezusa, wypowiedziała cicho jakąś modlitwę i zamknęła oczy. Po chwili na jej twarzy niania i zakonnik Cyryl zauważyli piękny uśmiech, a w grocie rozeszła się wspaniała       woń       lilii  i róż. Oddała ducha ta, która umiłowała Jezusa bardziej niż wygodne i bogate życie  u  boku   wspaniałego Wilhelma w ogromnym zamku. To Jezusowi poświęciła swe pustelnicze życie, które tak wcześnie zgasło. Dusza jej znalazła swe miejsce w niebie u boku Pana Jezusa i stamtąd zsyła nam Rozalijka na ziemię swą pomoc i łaski w różnych trudach, chorobach i katastrofach jako Święta Patronka. Kto się do niej modli, ma Jej opiekę, a nawet doświadcza uzdrowienia w chorobie i pomocy w życiu. Módlmy się do Swej Patronki!


W legendzie wykorzystano obraz z filmu dla dzieci pt. „Święta Rozalia”, zamieszczonego na stronie Wydawnictwa Diecezji Tarnowskiej dla Dzieci www.promyczek.pl